Skip to content
Start arrow Publikacje arrow Jan Piotr Popowicz (1900 - 1987)
Jan Piotr Popowicz (1900 - 1987) Utwórz PDF Drukuj Poleć znajomemu
Oceny: / 3
KiepskiŚwietny 
07.02.2013.

Xenia Popowicz

Jan Piotr Popowicz (1900 - 1987) - mój Ojciec

Ojciec zmarł, gdy miałam 61 lat, a więc zdawało by się, że powinnam wiedzieć o nim wszystko. Ale tak nie było. Dopiero ostatnie osiem miesięcy przed Jego śmiercią, gdy przebywaliśmy tylko we dwoje, poznałam go naprawdę. Złożone koleje losu naszej rodziny, która mimo przeciwności i dramatycznych przejść przetrwala wojnę i okupację razem, wydawało mi się normalne. Ale dopiero z perspektywy czasu i po długich z ojcem rozmowach widzę, ile w tym było jego wysiłków i jak bardzo odbiło się to na jego zdrowiu, na które nigdy się nie skarżył. Przez ponad dwa lata nie opuszczał łóżka, nie widział, nie mógł czytać. Radio zastępowało mu wszystko, prosił, żeby mu czytać prasę i to różną. Był ciekawy życia, do końca zachował pełną jasność umysłu, pogodę ducha. Na nic nigdy się nie skarżył, chociaż potem poznałam jego zgryzoty i przemyślenia z całego, niełatwego życia.

Miał 14 lat, gdy wybuchła I wojna światowa i nagle stał się odpowiedzialnym opiekunem Matki i 5-rga rodzeństwa. Jego ojcie, kolejarz, wyjechał ostatnim pociągiem Czerniowce - Wiedeń i wrócił do domu dopiero w 1918 roku. Nie powinno mówić się źle o zmarłych i nieobecnych, ale i zachowanie podczas II wojny światowaej dowiodło, jak wielkim był egoistą. Do tego doszedl hazard, który pozbawił rodzinę dostatniego i wygodnego domu w Stanisławowie.

Z ocalalych dokumentów wynika, że [Jan Popowicz] od razu w 1914 r. poszedł pracować na kolei, żeby utrzmać matkę i rodzeństwo, i jak potem mi mówił, do matury przygotowywał się w budkach hamulcowych, jakie były w wagonach towarowych. Świadectwo dojrzałości  (duplikat posiadam) otrzymał w czerwcu 1920 r. w Państwowym Seminarium Nauczycielskim Męskim w Stanisławowie. Na świadectwie widnieje uwaga, że kandydat pobrał w czasie studiów stypendium z funduszu państwowgo i krajowego w łącznej kwocie 644 Mk, i zobowiązał się do sześcioletniej słuzby w publicznych szkołach ludowych. Wiem, że pierwsza posadę miał w Chorożance, a potem w Podhajcach, w woj. tarnopolskim. Prawdopodobnie w wyniku jakichś zawirowań uczuciowych, chyba ok. 1924 roku wyjechał do Radomska, gdzie uczył w Publicznej Szkole Męskiej, a po ożenieniu się z moją matka, Natalią Ogrodnik, wyjechali w 1926 r. do aluszyna, gdzie przebywali dziesięć lat. I tu nie mogę wspomnieć o mojej Matce. Wdług mnie wszystkoich różniło, nawet wzrost- ojciec miał ponad 184 cm, mama - 154 cm. Ojciec był z Galicji, mama z Sosnowca, z zaboru rosyjskiego. Znajomość języka rosyjskiego bardzo jej się przydała. Podczas okupacji sowieckiej  była nawet zastępcą dyrektora szkoły do spraw pedagogicznych w szkole pod Stanisławowem, gdzie znaleźli się we wrzesniu 1939 r. To wtedy ujawniła się energia, wręcz desperacja Matki, która musiła ojca, ażeby na rowerach 5 wrześniza wyruszyć do Stanisławowa, gdzie przebywałam z bracmi na krótkich odwiedzinach u Dziadków, a potem, po 20 sieprnia [1939 r.], gdy zaczęła sie mobilizacja, nie miał kto odwieźć do domu w Wolborzu. Jechali nocami, wśród masy uchodźców byli ostatnia grupą przed wysadzeniem mostu na Wiśle w Puławach. Do Stanisławowa dotarli 15 września, a 17 [września] wkroczyli Sowieci, i całe zyc ie uległo zmianie! Ale mama była z dziećmi! Matka brał udział w II i III Powstaniu Śląskim. Mimo marnego zdrowia była uosobieniem energii i kiedy było trzeba, determinacji w działaniu. Byla otwarta na ludzi i bardzo aktywna w nkonkretnej pracy społecznej. Miala absolutnie inny charakter aniżeli ojciec, była towarzyska oraz trafnie oceniała ludzi.Jej nie spotykało gorzkie rozczarowanie, które nie omijało mego ojca. Matka kierowała się w życiu racjonalną życzkiwością w ocenie ludzi, była kiedy trzeba uparta,energiczna,pisała piękne listy do swoich dzieci i umiała improwizować, gdy przyszło jej występować publicznie.

Ojciec miał  całkowicie inne usposobienie. Gdy myślę o nim uderza mnie jego ogromna empatia do ludzi, determinująca stosunek do osób, które w jakiejś mierze były od niego uzaleznione, zawowdowo czy w pracy społecznej. Ale wbrew temu, jak charakteryzuje się ludzi pochodzących z tzw. Kresów, był skryty, zamknięty w sobie, rzadko ujawniał swoje prywatne uczucia, odczuwane przykrości czy emocje. Obydwoje lubili młodzież i dzieci, byli nauczycielami i społecznikami, jak to sie mówiło, z powołania. Z całym przekonaniem twierdzę (Mama też tak mówiła), że nie znał się na ludziach, każdego obdarzał zbyt dużym kredytem zaufania, co nieraz kończyło sie rozczarowaniami, które skrycie go bardzo bolały.Trudno mu było pomóc, dopiero przy końcu życia czasem o niektórych sprawach i ludziach wspomniał. Był wierny i lojalny w przyjaźni wobec osób do których się przekonał, i nigdy nie kierował się w wyborze przyjaciół ich statusem społecznym czy materialnym. Do końca życia oceniał ludzi zawsze pozytywnie, a nie zawsze dobrze na tym wychodził. Poza wiadomościami niezbędnymi do wykonywania zawodu, miał bardzo różne zainteresowania, z który posiadał imponującą wiedzę, nie tylko ja to widziałam. I tu był samoukiem, sam to podkreślał.  Gdy likwidowałam mieszkanie ojca, znalazłam na półce w biblioteczce jego ręka napisaną taką zakladkę: "Życie bez książki jest smiercią", i potem dopisane: "Maria Dąbrowska: Do pojęcia Ojczyzny należy pojęcie książka". Mam ją u siebie. Do końca życia interesował się wszystkim co dotyczyło pierwszego zawodu, tj. koleją, i ubolewał nad jej degradacją w stosunku do lat międzywojennych, a było przecież nie tak źle, jak obecnie.Chociaż coraz mniej podróżował, miał zawsze Sieciowe Rozklady Jazdy na całą Polskę. Nie dożył czasów, gdy jak to mówią, ta "Święta ksiązka dla kolejarzy", niemal dokument, praktycznie w Polsce nie istnieje. Kolejne pasje to historia i wszystko, co dotyczyło wojskowości. I nie była to wiedza powierzchowna. W domu była Encyklopedia Gutenberga, WEP [Wielka Encyklopedia Powszdechna], i chyba 5 czy 6 encyklopedii tematycznych. Mial zwyczaj swoim bardzo pieknym pismem aktualizowac hasła, uzupelniać wycinkami prasowymi - nazywałam ja "żyjącą encyklopedią". Już gdy nie widział, na nasze jakieś zapytanie, potrafił powiedzieć w którym tomie możemy znaleźć informacje. Zostały mi po Ojcu "Pisma  Zbiorowe" J. Piłsudskiego, Pamiętniki gen. de Gaulle, Krucjata w Europie, Eisenhovera,Pamiętniki Pattona, kilka książek dotyczących Polskiej Marynarki Wojennej i handlowej (dotyczacych czasów wojny i pokoju), szczegółowe informacje dotyczące organizacji polskich sił zbrojnych w II Rzeczpospolitej, itp. Kochał Gdynię, i od kiedy pamietam jeździł co roku 29 czerwca na Świeto Morza; interesowal go rozwój gospodarczy Polski i PRL. Udało mi się kupić w antykwariacie przedwojenne wydanie "Sztafety" i "Na tropach Smętka". Miałam zaszczyt należeć do przyjaciół domu pp. Wańkowiczów i widziałam radość Ojca (może lepiej zadowolenie) z bardzo osobistych dedykacji dla niego od Autora. Musiał "wszystko wiedzieć " o regionie w którym aktualnie mieszkał, zbierał mapy (miał całą Polskę w tzw. "setkach"), i wszystkie moje krótkie przyjazdy do Szczytna (od 1946 r. mieszkam w Katowicach), przeznaczane były przez Ojca na wożenie mnie (PKS i PKP) po calych Mazurach i Warmii. Bolał nad krzywdą wyrządzoną miejscowej ludności przez pierwsze władze administracyjne po wojnie, i to ludziom, którzy nigdy sie nie czuli związani z III Rzeszą. Nierzadkie były przypadki "zmuszania ich do emigracji" po prostu przez zabieranie gospodarstw i niedopuszczanie do władz samorządowych. Ludzie poszkodowani przez wojnę z okolic Makowa Mazowieckiego czy Kurpiów przyjeżdżali na Mazury i Warmię nie zawsze by się osiedlić na stałe, ale żeby demontowac co się dało i wywozić do odbudowy swoich zniszczonych siedlisk. Było gorzej anizeli na Opolszczyźnie. Podobno do 1953 r. były to działania bezkarne. Dopiero po 1956 r. sytuacja uległa zmianie, ale wielu krzywd nie udało się naprawić. Przymusowa repatriacja ludności polskiej ze Wschodu też nie poprawiała ich doli, chociaż tu uczucie krzywdy miało całkiem inny, nazwijmy obustronny wymiar.

Było sprawą normalną na wsi, przed wojną a i teraz, że nauczyciele na wsi byli animatorami życia kulturalnego i społecznego w różnej formie. Ojciec najwięce serca i czasu poświęcał  organizacji Straży Pożarnych; miał takie powiedzenie, że tak naprawdę tylko dwie organizacje zasługują na pomoc, składki, itp. - Polski Czerwony Krzyż i Ochotnicze Straże Pożarne. Życie pokazuje, że było w tym dużo prawdy. Budując w Maluszynie remizę strażacką (o tym jak zdobył drzewo pisałam już Panu), kazał ją zaprojektować by mogła spełniać różne funkcje. Nie wiem, czy została spalona czy rozebrana, i kiedy postawiono ten obrzydliwy bunkier, ale tamta miała balkon dla orkiestry, scenę na której odbywały się różne urczystości,dwie przybudówki, w których można było urządzić kasy i wejście za kulisy. A powierzchnia na której stały wozy strażackie była wykorzystywana na zabawy, przynoszące dochód dla OSP oraz inne, większe imprezy.

Ojciec miał szczególny stosunek do dokumentów i to przekazał całej rodzinie, szczególnie do dokumentów osobistych. Stąd niesłychanie starannie wypełniane księgi ocen w szkołach, gdzie pracował. Miał piękne, kaligraficzne pismo i końcowe świadectwa ukończenia szkoły zawsze wypisywał osobiście, wyręczajac w tym wychowawców. Ale równocześnie chyba nie bardzo rozumiał, że administracja "papierkowa" ma swoje prawa i chyba nie doceniał i napewni miał z tym jakies kłopoty. Na usprawiedliwienie nie tylko mojego Ojca, ale i innych kierowników szkół trzeba zauważyć, że dodatek za kierownictwo, wynoszący w tych latach 50 zł., nakładał na nich wiele dodatkowych obowiązków, nie tylko pedagogicznych. To kierownicy byli odpowiedzialni za absolutnie terminowe zakończenie corocznych remontów szkoły (pamiętam, że to było zawsze w sierpniu), nie było pracowników administracyjnych, którzy by załatwiali papierkowa robotę. W Szcztnie, gdzie organizował szkolnictwo zawodowe już od 1947 nr., do piero po upaństwowieniu w 1951 r. z przyznanego przez miasto budżetu, mozna było zatrudnić sekretarkę, ksiegową (były warsztaty, które "pracowały" na potrzeby szkoły) oraz dwie sprzątaczki. Ale cechą najważniejszą, moim zdaniem, był stosunek do młodzieży i grona nauczycielskiego, mający swoje źródło we wspomnianej już,  empatii do ludzi.

Przedwojenne programy nauczania, takie małe oprawne w skórę książeczki, dawały ogólne wytyczne, ale trzeba było brać pod uwagę i inne uwarunkowania. Sporządzał bardzo szybko stały rozkład lekcji, ograniczając do minimum prowizoria. Zawsze przestrzegał, ażeby przedmioty trudniejsze były na pierwszych lekcjach od poniedziałku do czwartku, pamiętam też rozmowy z Rodzicami na temat religii. Ojciec przewidywał je na ostatnią lekcję, ale był problem z przestrzeganiem przez księży obecności, zwłaszcza gdy parafia nie miała wikarego. Oboje rodzice uważali, że tylko wezwanie do chorego lub choroba samego księdza może uzasadnić jego nieobecność - natomiast terminy ślubów, pogrzebów, chrztów nie mogą kolidować z godzinami religii. Na ogół udawało się wypracować kompromisy. Z innych metod pracy Ojca. Było przed wojną przywolenie, że w czasie tzw. wykopków na jesieni można było zwalniać dzieci z obowiązku szkolnego na 3 - 4 dni. Ojciec natomiast uważał, że dzieci wiejskie i tak bywały obciążane w domach różnymi pracami, często nie miały czasu na naukę, nie mówiąc o zabawie, i wprowadził zasadę, zaakceptowaną przez rodziców, że przy kilku dzieciach, mają się zmieniać, jedno  zawsze musi być w szkole.

W Szczytnie miał młodych nauczycieli, którzy dojeżdżali do pracy i nadomiar dokształcali się. Więc plan zajęć w szkole taki konstruował, ażeby sobotę lub poniedziałek mieli wolne od szkoły. Nigdy z nami (tj. ze swoimi dziećmi, a była nas trójka) nie jeździł na egzaminy do innych szkół, ale zarówno z Gościencina, jak i Szczytna oraz innych miejscowości, skąd wysyłał zdolniejszych uczniów na dalszą naukę, jeżdził z nimi i czekał na wyniki (załatwiał niezbędne noclegi), nie zostawiał ich samych, choć sam nie należał do tzw. przebojowych osób. Wtedy młodzież z małych miejscowości i wsi była całkiem inna, to nie są czasy porównywalne. Gdy w czasie wakacji chłopców ze szkoły w Szczytnie zabrano w ramach Służby Polsce (była taka organizacja) do budowy Nowej Huty, pojechał, by sprawdzić jak mieszkają, jak wygląda stołówka, czy nie są nadmierniue wykorzystywani. To podobno zawsze budziło zaskoczenie dyrektorów tych szkół i nadzoru. Myślę, że bywał kłopotliwy, ale rezultaty były korzystne. Do dziś ma kontakt, luźny, ale mam z uczniami Ojca w Szczytnie, których "zmusił" do zrobienia matury ogólnokształcącej, a potem wysłał na Politechnikę Gdańską i na Uniwersytet w Toruniu. I miał satysfakcję, gdy w latach siedemdziesiątych jeden z nich wrócił do Szczytna jako wicedyrektor swojej pierwszej szkoły, i bardzo był mi pomocny w czasie choroby Ojca, a i teraz, gdy potrzebna jest nie tylko opieka nad grobem. A inni, wracając do swoich domów na urlopy z Dolnego Śląska czy innych terenów, zawsze do niego wstepowali, oferując drobna pomoc, np. malowaniew okien w mieszkaniu, przywóz węgla, ot, takie rzeczy niezbędne samotnemu, choremu mężczyźnie. Ja to nazywałam dywidendą za to, co robił we wczesnych latach pobytu w Szczytnie. Były bowiem takie miesiące, głównie jesienno-zimowe, gdy Matka uczyła i mieszkała poza Szczytnem, że jeden z pokoi (miał mieszkanie dwupokojowe, bardzo skromne, z piecami) był chwilowo "internate" dla kiulku chłopców, ktłórzy dojeżdżali gdzieś spoza Ostrołęki, a mieli do stacji kolejowej po kilka kilometrów. Skromna "bursa" powstała dopiero około lat pięćdziesiątych. Gdy był na emeryturze, to ci pierwsi uczniowie chwalili się swoimi osiągnięciami zawodowymi, swoimi rodzinami. Wiem, że dawało to jcu przyjemność, lubił nam o tym czasem opowiadać, gdy przyjeżdżaliśmy na Święta.

Przeczytałam napisane cztery strony i stwierdziłam, że są to właściwie strzępy wiedzy o własnym Ojcu, charakterystyka jest powierzchowna i przedstawkiona jakoś niezbornie. A piszę te słowa, będąc właściwie w wieku, gdy mój Ojciec żegnał się ze swoim życiem. Zdałam sobie równocześnie sprawę, jak ciężkie były dla niego lata wojny z poczuciem odpowiedzialności za całą rodzinę, bez jakiegokolwiek materialnego oparcia. A nawet przeciwnie - żyli jeszcze jego starzy rodzice. W czasie okupacji sowieckiej Rodzice uczyli, a ja chodziłam do szkoły; za okupacji niemieckiej, Matka była chhora, Ojciec pracował dorywczo, cały wysiłek był skierowany, żeby mnie nie wywieziono na roboty. Nie byłam nigdzie zameldowana, nie miałam kartek żywnościowych. W czerwca 1941 r., w momencie wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, Matkę trzeba było w trybie pilnym zawieźć do Lwowa na operacje onkologiczną. Nie wiem, jak to było załatwione, ale pamiętam, że w tych najgorszych trzech miesiącach chodził pieszo ze Stanisławowa do Lwowa do kliniki z jedzeniem dla Mamy, lekarzy, personelu. To były niewiarygodnie ciężkie tygodnie. Ojciec był wysoki, rzucał sie w oczy, więc unikał kolei, gdzie było pełno wojska, czasem łapał jakies okazje, ale to były głównie piesze wędrówki z plecakiem. Gdy Matka wróciła na jesieni do domu, zaczął się głód z powodu zniszczenia upraw przez powódź i wycofujących się Sowietów (próbowali budować lotniska, kopać okopy...). To wtedy chyba nawiązał kontakt z przyjaciółmi z  Maluszyna i spróbował zbadać, co ocalało z naszego mieszkania w Wolborzu, opuszczonego 5 września 1939 roku. Okazało się, że ocalały tylko niektóre książki, wyniesione przez nowego lokatora na strych. Te książki były z nim do końca życia w Szczytnie, a teraz czekają u mnie na kolejnego właściciela.

Zaczął chorować na serce, po kolejnych przejściach w 1952 r. i chyba w 1955 r. przeszedł na emeryturę. Długo był samodzielny (Matka zmarła w 1969 r.), ale przestał widzieć i zaczęły się inne choroby, przestała wystarczać zapewniona przez 8 godzin opieka. W 1986 r. przeniosłam się do Szczytna i ostatnie osiem miesięcy spędziliśmy razem. Był juz zmęczony, nie mógł czytać, słuchał radia praktycznie przez całą dobę, póki mógł robił różne notatki w kalendarzach bardzo systematycznie, codziennie, potem go wyręczałam. Gdy wróciło mu poczucie bezpieczeństwa, kiedy przyzwyczaił się do mojej stałej obecności, zaczął wspominać, opowiadać o przeżyciach z przeszłości, ale choroby coraz bardziej go wyłączały z bieżących spraw. Cierpiał, ale nigdy się nie skarżył. Ojciec był dyrektorem założonej, a właściwie stworzonej przez siebie szkoły tylko 5 lat, ale w Szczytnie mieszkał 40 lat! Człowiek, któremu Ojciec pomógł, wtedy, kiedy wszyscy tego człowieka unikali, bo bano się mu pomóc, wyrzadził Mu największą krzywdę w życiu. Ten człowiek zmarł parę tygodni temu, dlatego nie będę rozwijać trego tematu. Ale Ojciec miał swój ostatni, piękny dzień, gdy kończył 80 lat. Aktualny wtedy dyrektor szkoły, a właściwie Żespołu Szkół Zawodowych nr 1 im. Stanisława Staszica, z Gronem Nauczycielskim, wśród których byli jego pierwsi uczniowie, urządzili Mu piękne urodziny i w dalszych latach dawali dowody pamięci, a mnie pomocy. Zmarł świadomy chwili odchodzenia, 28 maja w swoim mieszkaniu i pochowany jest w Alei Zasłużonych w nowej części cmentarza w Szczytnie, które kochał na równi z Maluszynem. Grudzień 2012 r.

Zmieniony ( 22.02.2013. )
 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »