Gdzieś nad Pilicą |
![]() |
![]() |
![]() |
05.03.2014. | |
Andrzej J. Zakrzewski W bieżącym roku minie 75--ta rocznica wybuchu II wojny światowej. W Europie znów niespokojnie! Czyż trzeba przypominać o tym, jak groźna jest wojna dla życia nie tylko żołnierzy walczących na froncie, ale także i cywilów na tyłach? Moje pokolenie ludzi urodzonych w okresie trwania II wojny światowej, wcale nie tęskni, mam nadzieję, za kolejną zawieruchą wojenną. Jesteśmy szczęśliwi, że udało nam się przeżyć całe życie, wprawdzie w trudnych warunkach, ale bez zagrożenia wojennego! Podziwiamy żołnierzy i partyzantów, oddajemy im należną cześć. Ale czyż musimy ich naśladować? Czy muszą ich naśladować dzisiejsi dwudziestolatkowie? Rozpoczynam publikację wspomnień byłego żołnierza Armii Krajowej, Konstatnego Wodzisławskiego z Maluszyna, ps. Zagon, który przekazał do nieistniejącej juz, niestety, szkoły w Maluszynie ich tekst z "tym warunkiem, ażeby te wspomnienia były dostępne dla chętnych czytelników.". Tą publikacją czynię zadość życzeniom Autora. Kolejno, w miarę posiadanego czasu, będę dopisywał dalsze fragmenty. Mam nadzieję, że wspomnienia te ożywią pamięć o postawie ludności Maluszyna i dawnej gminy Maluszyn w okresie wojny. A może uda się odnależć inne dokumenty i wspomnienia? Ze względu, że praca jest dosyc obszerna, poczyniłem w niej pewne skróty, co zaznaczam kwadratowym nawiasem. Unowocześniłem także pisownię i skladnię, dostosowując ją do współczesnych zasad języka polskiego.Sądzę, że praca Konstantego Wodzisławskiego wzbudzi zainteresowanie Czytelników tej strony i być może władze gminy Żytno, znajdą środki na jej kompletne i krytyczne wydanie.
Konstanty Wodzisławski, ps. Zagon, Gdzieś nad Pilicą. Kilka wspomnień AK-owca z Maluszyna. Kserokopia. Oryginał przechowywany w kancelarii Szkoły Podstawowej w Maluszynie/, Opole 1997, Wstęp. Kolega Zygmunt Leichert, który uciekł przed gestapo z poznańskiego, gdzie w Mielnie był nauczycielem, w czasie okupacji niemieckiej osiedlił sie w Łazowie i pracował jako nauczyciel. On to podsunął mi myśl opisania swoich przeżyć okupacyjnych, a to celem ich przekazania przyszłym pokoleniom. I z tych powodów, w miarę swoich możliwości i pamięci, to co sam przeżyłem i o czym dobrze wiedziałem - starałem się opisać. Postępując w myśl zasady, że wszystkie pamiętniki mają wartość tylko wtedy, kiedy nie są zmyślone i podkoloryzowane, wszystkie woje okupacyjne przeżycia starałem się opisać tak, jak je widziałem i odczułem. Jeżeli o kimś napisałem więcej, np. o Zygmuncie Leichercie, Ignacym Bakalarzu, czy też o Piotrze Szygule - to ci ludzie wykazali tyle hartu, odwagi i poświęcenia dla ratowania zagrożonych i naszej polskiej sprawie byli całkowicie oddani. Moje wspomnienia o nich są zaledwie małą cząsteczką tego, co swoim oddaniem dla sprawy polskiej zasłużyli. Może sie komuś wydawać dziwne, że przed wojennym sądem niemieckim broniłem hrabiego Potockiego, ale uważałem to za swój obowiązek, bo od początku najazdu niemieckiego na Polskę przyjęliśmy jako zasadę, że wszyscy jesteśmy Polakami i naszym obowiązkiem jest chronić i bronić każdego Polaka, bez względu na narodowość, wyznanie, czy też pochodzenie spoleczne. W imię tej zasady broniłem też hr. Potockiego. Zdaję sobie sprawę, że pamięć człowieka jest zawodna i po tylu latach trudno jest wszystko pamiętać i dokladnie opisać, ale to, co pamiętam, starałem się opisać bez koloryzowania. Głównym celem moich wspomnień jest: "Ratujmy dla pszyszłych pokoleń to, co w czasie tej okrutnej okupacji niemieckiej przeżyliśmy".! Moje okupacyjne przeżycia nie należą do czynów wielkich - tak je i teraz widzę- ale były w dużej mierze ryzykowne i często niebezpieczne. Tak się zaczęło Już na początku wojny doznałem poważnego wstrząsu. A było to tak: Sekretarz gminy Maluszyn - Bulikowski - 2 września samochodem Potockiego pojechał do starostwa do Radomska po pieniądze na pobory dla nauczycieli gminy Maluszyn na trzymiesięczną odprawę. Gdy wracał z powrotem z Radomska, został w Gidlach zatrzymany przez wojska niemieckie - zrewidowany i wylegitymowany. Niemcy zabrali Bulikowskiemu rewolwer, pieniędzy nie zabrali i pozwolili Bulikowsiemu odjechać. Gdy Bulikowski przyjechał, do Maluszyna opowiadał, że Niemcy są w Gidlach i zabili Żyda Blume(n)felda. Nikt z nas nie chciał w to uwierzyć wierzyć. Zarzuciliśmy Bulikowskiemu, że sieje panikę i uprawia dywersję. Ażeby temu zapobiec i nie dopuścić do dalszego siania paniki wśród ludzi, wsiadłem na rower i pojechałem na posterunek policji w Silniczce, gdzie zameldowałem komendantowi Wróblowi, jakie wieści rozgłasza sekretarz Bulikowski. Na posterunku, opróc komendanta, był też kapitan WP. Po złożeniu meldunku, komendant i kapitan bardzo wymownie spojrzeli na siebie i po chwili komendant pwiedział, że się tą sprawą zajmie. Jednak wkrótce potwierdziło się, że Bulikowski mówił prawdę, bo 2 września 1939 roku wojska niemieckie już były w Gidlach. Pod wieczór 4 września 1939 r. hitlerowskie hordy zbliżały się do Maluszyna. Tak, jak większość mieszkańców, ja również uchodziłem przed wrogiem. Kiedy z siostrą Tolą wyszliśmy na drogę prowadzącą do Ciężkowiczek (było to około 17 godziny), w tym czasie czołówka wojsk hitlerowskich na motocyklach dojeżdżała do Maluszyna. I oto zobaczyliśmy, jak kilku żołnierzy niemieckich zeskoczyło z motocykli, zbliżyli sie do pierwszych zabudowań i pociskami zapalajacymi te budynki podpalili. Patrzyliśmy na to z siostrą i własnym oczom nie wierzyliśmy, gdyż w żaden sposób nie mieściło się nam w głowie, że Niemcy potrafią wojnę prowadzić nawet z zabudowaniami. Wieczorem tego samego 4 września 1939 r. wywiązała się w Maluszynie walka z małą grupą naszego wojska. Poległo kilku naszych żołnierxzy i Niemcy znów spalili kilka zabudowań. Zabili 10 niewinnych polskich żołnierzy. Niemiecki Wehrmacht w dniu 5 września 1939 r. zamordował w Silniczce sześciu Polaków jedynie tylko za to, że kopali grób i chcieli pochować zabitego żołnierza polskiego. Nazwiska oomordowanych: 1.Wojciech Soliński - lat 76, ojciec. 2.Bronisław Soliński - lat 30, syn, niemowa; 3.Franciszek Topól- lat 70; 4. Jan Komar, lat 64; 5. Jan Konieczny - lat 59; 6.Jan Arabas - lat 52. Wsyscy sześciu pochowani zostali w jednym grobie na cmentarzu w Maluszynie. Na ich pomniku wyryto następujący napis: "Wymienieni zginęli śmiercia tragiczną z rąk niemieckiego okupanta w Silniczce dnia 5. IX. 1939 r. Polsko, Ojczyzno nasza, Tu leżą Twe syny. Chwaląc Boską i Twą potęgę, zgineli bez winy". Tego samego dnia 5 wrzśnia 1939 r. oficerowie niemieckiego Wehrmachtu w Łazowie zastrzelili Stefana Świtonia, a brata jego, Franciszka, ciężko poranili. Powód - ktoś przebiegał koło ich zabudowań. Nawet nic niewinnego chłopca. który w pobliżu szosy pasł bydło - ci niewinni wehrmacht-łowcy też zastrzelili.Wieczorem 4 września widzieliśmy łuny pożarów, m. im. palil się Maluszyn, a dalej Borzykowa, Cielętniki i wiele innych miejscowości. Następnego dnia znów było widać pożary, tylko dalej wysunięte na wschód i było ich więcej.Tak to Niemcy okazywali swoje barbarzyństwo. Widocznie wznieconymi pożarami dawali sobie znaki, dokąd już doszli, a w dodatku tymi pożarami siali panikę i terroryzowali polską ludność. W dniach 4 i 5 września 1939 r. w Maluszynie i najbliżsszej okolicy (parafii Maluszyn) Wehrmacht niemiecki zamordowal 16 osób. Szukanie śmierci Czwarty września 1939 r. zadal mi jeszczde jeden straszny cios . Wieczorem tego dnia straciłem najdroższą mi osobę - zabita została moja Matka - Franciszka Wodzisławska, mając 56 lat. Wieczorem tego tragocznego dnia, już pod koniec walk w Maluszynie, wysuniętym o 4 km na południowy wschód od Łazowa, Matka była u córki, Józefy Baryła, mieszkającej w samym środku Łazowa. Zachowywała się jakoś dziwnie, wykazując duży niepokój, Wprost Matkę opanował jakiś wielki strach. Nigdzie nie mogla znależć sobie miejsca. Postanowiła uciekać do kuzyna, Cybulskiego, do Stawiska (tak nazywano zachodnią część Łazowa), gdzie mieszkał kuzyn. Do tego Stawiska Matka poszła z 11-letnim chłopcem - bratem synowej - Jasiem Wiązkowiczem. I tam na tej drodze Matka została zabita, a Jasio ciężko ranny. Znaleziono ich dopiero następnego dnia rano. Jak to się stało? Z przeciwnej strony, od Koziego Pola, szedł żołnierz polski. Kiedy zbliżył się do naszych ofiar, chłopiec, który szedł z Matką, zaświecił temu żołnierzowi w oczy lampką elektryczną. Żołnierz bez namysłu oddał dwa strzały z karabinu. Zbliżając sie do ofiar stwierdził, że zabił moja Matkę, a Jasia ciężko ra nił. O tym, że zabójcą mojej Matki przypadkowo stał się żołnierz polski, ten sam żołnierz o całym zajściu opowiedział znajomym w Krzętowie. Był bardzo załamany, nie mógł sobie znaleźć miejsca i powiedział: "zabiłem niewinną kobietę!" i dokładnie opisał, jak to się stało. W każdym bądź razie z całą dokładnością zostało stwierdzone, że w dniu 4 września Niemców w Łazowie nie było. Ale skąd o tym mógł wiedzieć wycofujący się w nocy żołnierz, w dodatku słysząc odgłosy toczącej się przed nim walki. W dniu 6 wrzesnia odbył się pogrzeb Matki. Do cmentarza w Maluszynie trumnę ze zwłokami musieliśmy dowieżć przez pola, bo droga była przez ciągnące wojska niemieckie, zajęta. Po dowiezieniu zwłok na cmentarz, poszedłem po księdza Proboszcza - był nim ks. Poraj - Kobielski a wikarym ks. Wiśniewski. Na plebanii zastałem dwóch gestapowców, którzy książy pilnowali. Po wytłumaczeniu Niemcom przez księży, po co przyszedłem, gestapowcy pozwolili księżom iść ze mną, ale w ich asyście. Tak przyszliśmy na cmentarz i tak się złożyło, że przy pogrzebie pierwszej ofiary hitlerowskiej na naszym cmentarzu, asystowali Niemcy. Po skończonym pogrzebie gestapowcy z powrotem odprowadzili księży na plebanię, a my znów przez pola rozeszliśmy się do domów. Tak tragicznie zaczęła się dla mnie II wojna światowa. Sąd wojenny 19 września 1939 r. Niemcy aresztowali właścicieka majątków klucza Maluszyn - Stanisława hr Potockiego. O zmroku dnia 21 września do mojego mieszkania wszedł żołnierz niemiecki mówiacy po polsku, i nawet nie zapytał mnie o nazwisko, rozkazal mi się szybko ubierać i powiedział: "Pojedzie Pan z nami!". Ponieważ jeszcze przed wybuchem wojny zwymyślałem kilku okolicznym volksdeutschów myślałem, że już ze mną koniec. Siostra Tola rzuciła mi się na szyję z płaczem, i wtedy Niemiec znowu się odezwał: " niech się pani nie martwi, my zaraz męża przywieziemy z powrotem, a pan niech się śpieszy, bo tu idzie o życie człowieka!". To powiedzenie wskazywało, iz ten Niemiec jest przyzwoitym człowiekiem. Jakoś trochę sie uzpokoiłem, siostrę także starałem sie uspokoić i wyszliśmy do samochodu. W samochodzie już siedzieli: ksiądz wikary Wiśniewski i księgowy majątków Potockiego, pan Kowalczyk. Kiedy wszedłem do samochodu zauważyłem, że obaj mieli straszne miny - wyczuwałem wielki strach, zaraz zapytałem dokąd jedziemy, ale nikt mi nie odpowiedział. Jak się wkrotce okazało, to aresztowany hr Potocki powołał sie na nas, jako świadkow, przed wojennym sądem niemieckim, że my dowiedziemy, że on nie strzelał do żołnierzy niemieckich - ba taki mu stawiano zarzut. Ten sąd odbywał się w klauzurze klasztoru ojców Dominikanów w Gidlach, gdzie nas zawieziono i pojedynczo badano. Ksiądz Teodor Wiśniewski niedawno do Maluszyna przyjechał, dlatego niewiele mógł o Potockim powiedzieć. Natomiast mnie uprzedzono o odpowiedzialności i straszono, a zarazem dość dużo pytano, np. czy graf Potocki jest oficrem polskim? czy dnia 4 wrześ nia w czasie boju w Maluszynie strzelal do żolnierzy niemieckich? Na pierwsze pytanie odpowiedziałem, że Potocki jest oficerem polskim - rezerwy, ale od kilku lat nie był powoływany na ćwiczenia rezerwy. Na drugie putanie odpowiedziałem, że Potocki nie mógł strzelać do żołnierzy niemieckich, ponieważ w tym czasie w Maluszynie Potockiego nie było. Potocki w dniu 4 września przebywał w leśniczówce w Budzowie. Następnie postawiono mi pytanie, czy Potocki kazał strzelać do żołnierzy niemieckiuch? Na to pytanie też odpowiedziałem , że nie kazał i dodałem, że ani Potockiego, ani żadnego z mężczyzn do użycia broni w Maluszynie w tym dniu nie było, bo wszyscy mężczyźni poszli dalej na wschód. Pana Kowalczyka pytano podobnie, tak jak mnie. Po naszych zeznaniach o godzinie 1 w nocy dnia 22 wrzesnia, Potocki został zwolniony i razem z nami wrócił do Maluszyna. Odwoził nas ten sam żołnierz niemiecki. I w tej drodze powrotnej Potocki pokazał nam, kto to on jest - powiedział: "Proszę panów, ja już rano wiedziałem, że będę wolny, bo gdy przyjechał generał (nazwiska nie pamiętam), to krzyczał na majora prowadzacego sprawę: "jak pan mógł tak zniekształcić takie piękne i historyczne nazwisko?" . Nawet w tym tragicznym momencie dostaliśmy nauczkę, ażebyśmy wiedzieli, kto jest hr Potocki! - Hrabio Potocki! - jeżeli ciebie uratowało twoje nazwisko, to po co w nas szukałeś obrony i ratunku? Nie, panie hrabio Potocki, myśmy ciebie uratowali, a nie twoje nazwisko! Ten żolnierz, który nas odwoził z powrotem, był jakimś wyjątkowym człowiekiem, bo do Potockiego powiedział: " Bardzo się cieszę, że pana zwolniono, i że Pana odwożę do domu!". tu nasuwa się refleksja: widzisz, hrabio, pomimo krzywd, jakie wyrządziłes wielu lidziom, kiedy zasła potrzeba, to ci ludzie szli ci z pomocą! Ale za swoje wyczyny przedwojenne, musiałeś pozostać od spraw polskich odizolowany, czyli pozostałeś poza nawiasem prAwdziwych Polaków. Zarzucałeś swojemu administratorowi, Piotrowi Szygule, że za twoje pieniądze wkupił się Polakom i Niemcom,i pozyskał ich zaufanie. Ale nie chciałeś, czy też nie mogłeś zrozumieć, że Piotr Szyguła był patriotą, znajomości z Niemcami wykorzystywał dla dobra Polaków. Szyguła wielu ludzi uratował od represji hitlerowców, a nawet powyciągał z więzienia. [...] Radio Kiedy w październiku 1939 r. Niemcy zabrali wszystkie odbiorniki radiowe, kkolega Boleslaw Lichosik z Silniczki, kierownik tartaku, miał dwa odbiorniki radiowe. Stary oddal Niemcom, a nowy pozostawił i schowal w tartaku. W końcu listopada 1939 r. radio kol. ichosika zainstalowaliśmy w tartaku w Silniczce z tym, że usunęliśmy głośnik, a wmontowaliśmy dwie pary słuchawek. Początkowo z zainstalowanego radia korzystay następujące osoby: 1.Właściciel, kol. Lichosik; 2. Czesław Wypchło - kier. szkoły powszechnej w Silniczce; 3. Bolesław Głogowski - strzelec z Budzowa; 4 Ja, Konstatnty Wodzislawski; 5. Kucharzewski - stróż z tartaku. Później, kiedy na naszym tereniew początkach 1940 r. zaczęto organizować ZWZ (Związek Walki Zbrojnej) - grono korzystających z tego radia mocno się powiększyło Z tego radia korzystaliśmy aż do grudnia 1944 r., kiedy to uległo zepsuciu. Ja chodziłem przeważnie na nasłuchy w języku rosyjskim. [...]Pewnego razu z nasłuchu wracałem już po godzinie policyjnej. Śnieg był bardzo duży, sięgał do pasa. Kiedy wyszedłem na szosę idącą w kierunku Maluszyna, zatrzymał mnie wechmeister Schwarzmeier, zastępca komendanta żandarnmerii w Gidlach, i zapytal, dokąd idę? Jakoś bez zastanowienia odpowiedzialem, że wracam do domu. Schwarcmeier na to: "To idź, bo już późno!" Akumulatory do naszego radia początkowo ładował ob. Frach - właściciel młyna w Ciężkowiczkach, a później ppor. Dostal - kierownik gorzelni w Maluszynie. Pewnego razu stróż nocny tartaku, ob. Kucharzewski z Silniczki zabrał naładowany akumulator z gorzelni i wstąpił z nim do miejscowej spółdzielni "Społem" wykupić kartkowy przydział żywności. Kiedy Kucharzewski wyszedł ze spółdzielni na ulicę, zetknął, się z żandarmami. Jeden żandarm zatrzymał Kucharzewskiego i wylegitymował go, zapytał co niesie, zajrzał do koszyka, przerzucił parę paczek kawy i innych rzeczy, i wreszcie przestał dalej grzebać. Całe to zajście obserwowałem przez okno z odległości około 50 m; patrzyłem i drżałem, co dalej będzie. Ale Kucharzewski, chociaż się bał, jednak żandarmom nie dał po sobie poznać, że jest zdenerwowany. Kucharzewski wstąpił do mnie, by chłonąć i przeczekać, aż żandarmi wyjada z Maluszyna.. Następnie dostarczył akumulator na miejsce przeznaczenia i z radia dalej korzystaliśmy.[…]. Drugie radio Z drugiego aparatu radiowego, który zainstalowany był w sąsiedniej wsi Silpia Duża, powiat włoszczowski, korzystaliśmy mniej, ale z małymi przerwami , do końca wojny. Z tym aparatem były pewne kłopoty. Jego właścicielem był kierownik szkoły w Silpi Dużej – Schabowski. Schabowski był na tyle nieostrożny, że usłyszane wiadomości opowiadał wszystkim znajomym. To radio stało się tak głośne, że o nim wiedziała cała okolica. Nic więc dziwnego, ze dowiedzieli się również Volksdeutsche z okolicznych wsi. Wobec takiego rozgłosu postanowiliśmy to radio zabrać od Schabowskiego, ale to nie była sprawa taka prosta. Na początku Schabowski nie chciał się zgodzić na oddanie sprzętu, a później żądał, ażeby mu powiedzieć, gdzie jego radio zostanie zainstalowane, na co my, znów bojąc się wsypy, nie mieliśmy chęci. Jednak na moje perswazje, że swoim postępowaniem i uporem naraża na niebezpieczeństwo nie tylko siebie, ale i całą rodzinę – chorą żonę i troje małych dzieci. Nareszcie Schabowski aparat mi wydał. Aparat ten przewieźliśmy na Sudzinek i zainstalowali u Antoniego Musiała. Gdzieś w tydzień po zabraniu radia od Chabowskiego, było to pod koniec listopada 1939 r., późnym wieczorem dostaje meldunek, że Niemcy jadą na rewizję do Schabowskiego, szukać aparatu radiowego. Wiadomość ta pochodziła od komendanta posterunku policji [granatowej – p.w.] w Silniczce, starszego przodownika Wróbla, którego Niemcy zabrali ze sobą, ażeby im wskazał drogę do Silpi i dopomógł przeprowadzić rewizję. Pan Wróbel, najprzód zaprosił Niemców (byli to policjanci Volksdeutsche) na wódkę, i kiedy Niemcy sobie już podpili, Wróbel zaczął do nich głośno mówić, że on im pokaże, jak się szuka radia, a Schabowski będzie bardzo biedny. Wróblowi chodziło o to, ażeby Schabowskiego uprzedzono o rewizji. Ta wiadomość dotarła do mnie. Łącznikowi odpowiedziałem, że sprawa zostanie załatwiona, a sam położyłem się spokojnie ponieważ wiedziałem, że Niemcy radia u Schabowskiego nie znajdą, a nawet byłem zadowolony, że uchroniłem Schabowskiego od nieszczęścia, i tej nocy dobrze spałem. Sprawę radia Schabowskiego załatwiliśmy we trzech: ja, Józef Cisowski z Gościęcina i ppor. rezerwy Edward Gradoński z Silpi. Chabowski skarżył się, że głównym macherem w czasie rewizji był starszy przodownik policji granatowej, Wróbel. On wszystkim kierował i sam szukał radia, znajdujące się rzeczy w szafach wyrzucał na środek mieszkania. Podczas rozmów z Wróblem, powiedział mi, że przez cały czas trwania rewizji u Schabowskiego myślał tylko o tym, jak w razie znalezienia zabezpieczyć radio, ażeby Niemcy nie zauważyli, dlatego tak energicznie sam kontrolował. Faktycznie, starszy przodownik Wrobel był dobrym Polakiem i naszym człowiekiem, dlatego należy mu wierzyć, że mówił prawdę. Zresztą później Wrobla sam zaprzysiągłem i wprowadziłem do ZWZ.[…] Biblioteka W 1936 r. zorganizowałem W Maluszynie gminną bibliotekę, którą prowadziłem do wybuchu drugiej wojny światowej. Zaraz we wrześniu 1939 r. do szkoły w Maluszynie sprowadził się volksdeutsch Hineburg, który na parę miesięcy przed wybuchem wojny przyjechał z Łodzi (podobno stamtąd uciekł) i zamieszkał wśród kolonistów na Błoniu. Kiedy się dowiedziałem, że Niemcy niszczą polskie książki, część książek przekazałem miejscowym mieszkańcom, a część sam ukryłem. Po kilku dniach przyszedł do mnie właśnie ten volksdeutsch Hineburg celem zabrania książek z biblioteki. Na szczęście książek w bibliotece było już niewiele, ale i te, które były Hineburg zabrał i zniszczył. Pozostałe książki dalej wypożyczałem mieszkańcom Maluszyna i okolicznych wiosek, a chętnych do czytania było wielu. Duży popyt był na książki o tematyce historycznej. A nawet wypożyczałem książki partyzantom AK z oddziału "Andrzeja" – było to w tym czasie, kiedy oddział ten stacjonował w lasach między Wolą Życieńską i Krzętowem. W końcu października i listopada 1939 r. w Maluszynie stacjonował oddział Wehrmachtu. Niemcy m. in. i mój sklep zajęli na kwaterę. W tym czasie miałem 5 szafek przenośnych, z "małej biblioteczki", każda na 50 książek, w których dostarczało się książki do poszczególnych wiosek. Ponieważ w tym czasie, kiedy Niemcy zajmowali mój sklep na kwaterę, szafki były już bez książek, więc pozostawiłem je na miejscu, gdyż nigdy nie przypuszczałem, że Niemcy mogą je zabrać. A jednak tak się stało, żołnierze niemieccy zabrali wszystkie 5 szafek![…] ZWZ – AK Do polskiego ruchu oporu, ZWZ [Związek Walki Zbrojnej- p.w.], wprowadzony zostałem w początkach marca 1940 r. przez kierownika szkoły w Silniczce, kol. Czesława Wypchnę, PS. "Dąbski", który odebrał ode mnie przysięgę. Przybrałem pseudonim "Żar", którym posługiwałem się do czerwca 1942 r., tj. do czasu aresztowania Czesława Wypchły, który był organizatorem ZWZ na terenie gminy Maluszyn, a ja zostałem jego zastępcą Później Czesław Wypchło, jako porucznik rezerwy, został mianowany dowódca kompanii na tereny gmin Maluszyn, Koniecpol, Wielgomłyny. Na początku postanowiliśmy do organizacji wciągać ludzi, których dobrze znaliśmy i mieliśmy do nich zaufanie i mających możliwości swobodnego poruszania się w terenie. Najprzód poszli w większości nauczyciele, sklepikarze, pracownicy poczty, wszyscy leśnicy, większość pracowników majątków, pracowników młynów i kogo się dało z gminy oraz miejscowych policjantów. Postępowanie nasze powodowane było tym, że zawsze i wszędzie chcieliśmy mieć łączników i domy, w których w razie potrzeby można będzie ulokować osoby spalone, te, których Niemcy poszukują. Następnie werbowaliśmy wszystkich wojskowych, a zawłaszcz specjalistów różnych broni. Niezależnie od wyżej wymienionych obowiązków, w swoim sklepie prowadziłem punkt kontaktowy i rozdział Pracy konspiracyjnej oraz otrzymywanie i wysyłanie meldunków. Dzięki dwóm odbiornikom radiowym, Zawsze mieliśmy aktualne wiadomości ze świata. Nasz punkt odbioru prasy znajdował się w sklepie Spółdzielni "Społem" w Gidlach, który prowadziła pani "Wanda", nazwiska nie pamiętam. Nasze hasło brzmiało: "proszę o "Sporty" dla Dąbskiego". Z czasem nasza organizacja tak się rozrosła, że na terenie gminy Maluszyn mało było ludzi niewtajemniczonych, za prasę czytywano nawet zbiorowo. Gdy się czasem tak zdarzało, że prasy na czas nie dostarczono, to u jej odbiorców wyczuwało się jakieś zdenerwowanie i obawę, czy nie stało się coś złego. […] A kiedy przyszedł czas, że pojawili się pierwsi partyzanci, to młodzież, tak męska jak i żeńska, siłą garnęła się do konspiracji. I co najważniejsze, to trzeba przyznać, ze nasza młodzież była szczera, odważna, żądna przygód, i w niczym nie zawiodła. O tej młodzieży, z którą w czasie okupacji niemieckiej miałem do czynienia, z dumą dzisiaj wspominam. To była szlachetna i patriotyczna młodzież. Oby Polska zawsze miała taką młodzież! Aresztowanie oficerów Noc z 4 na 5 czerwca 1943 r. była bardzo ciepła, ale bezksiężycowa i bardzo ciemna. Tej nocy spałem w domu. Naraz usłyszałem straszne dobijanie się do mojego domu i rozpaczliwy głos kobiecy: "Otwieraj pan, tylko prędko!", i dalej tłuczenie w drzwi. Wciągnąłem tylko spodnie, i co tchu popędziłem do drzwi, by je otworzyć i dowiedzieć się, co się stało? Po otworzeniu drzwi okazało się, że dobijającą się kobietą była żona kierownika miejscowej szkoły, pani Gibus. Po wejściu za próg, pani Gibus rzuciła się na mnie, objęła za szyję, zaczęła całować i krzyczeć: "Mój Janek!, mój Janek!..."[…] Dopiero po dłuższym czasie, gdy pani Gibus przyszła do siebie, opowiedział mi co, się stało. Około godziny 12-tej w nocy, ktoś mocno dobijał się do ich mieszkania. Po zbudzeniu się, mąż poszedł do drzwi i zapytał, kto tam? Przybysze odpowiedzieli: "Niech nie pyta, kto jest, tylko niech natychmiast otwiera!" Po otwarciu drzwi weszło dwóch cywilów z bronią w ręku gotową do strzału. Kazali Jankowi podnieść ręce do góry, zapytali czy nazywa się Gibus i oświadczyli, że są niemiecka policją, a on, Gibus, jest aresztowany. Janek poprosił o pozwolenie ubrania się. Od tej chwili, gdzie się Janek tylko ruszył, wszędzie za nim szli gestapowcy. Marynarkę Janek zarzucił tylko na ramiona i wszedł do kuchni po sweter. Kiedy wszedł do kuchni zauważył, że okno jest otwarte, wyskoczył przez to okno z wysokości pierwszego piętra. Jeden z gestapowców chciał Janka chwycić, ale pozostała mu tylko marynarka w ręku, a Janka już nie było. Gestapowcy z obstawy zaczęli strzelać, i to najwięcej mnie zaniepokoiło. Usłyszawszy strzały, pani Gibus bardzo się przejęła, zdawało się jej, że mąż jej leż gdzieś zabity. Bardzo trudno było ja uspokoić. Jednak, chociaż z wielkim trudem, ale mi się to wreszcie udało. Jan Gibus, popr. rezerwy, był dobrze wysportowany, i dobrze znał całe obejście, a w dodatku noc była bardzo ciemna, i ucieczka udała się. Gibus przeszedł wszystkie dość wysokie ogrodzenia, przepłynął w nocy Pilicę i zatrzymał się u mojego szwagra, Józefa Cisowskiego, w Gościęcinie. Na moje polecenie, pracownik gminy, Marian Piekarski, zabrał z gminy akta personalne i fotografie Gibusa przygotowane do Kenkart wówczas wydawanych, i tym samym Marian Piekarski dopomógł Gibusowi przeżyć wojnę. Z Gibusem związany byłem przynależnością do AK. Po tym zajściu Gibusowie wyjechali w Lubelskie i nasz kontakt się urwał. Początkowo przypuszczaliśmy, że te aresztowania były indywidualne, jakieś przypadkowe, wsypa, ale wkrótce okazało się, że właśnie tej nocy z 4 na 5 czerwca 1943 r. nastąpiło masowe aresztowanie oficerów w Polsce, a zwłaszcza nauczycieli. W samej szkole w Silniczce, aresztowano trzech: Czesława Wypchłę – kierownika szkoły, Antoniego Szczupaka i Czubałę. Wszystkich wywieziono do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Na szczęście, wszyscy trzej obóz przeżyli , i wrócili. Tej nocy z 4 na 5 czerwca 1942(?) dotknął nas bolesny cios – aresztowanie por. rezerwy Czesława Wypchłę, będącego naszym komendantem, przejściowo osłabiło nasza działalność. Dla pewności zmieniliśmy kilka punktów kontaktowych i pseudonimy. Od tego czasu przybrałem pseudonim "Zagon", którym posługiwałem się do wyzwolenia. {Pomimo tych aresztowań organizacja nasza nie załamała się. Pracowaliśmy dalej, werbując nowych członków i prowadziliśmy różne szkolenia. Nowym komendantem na gminę Maluszyn został ppor. Kazimierz Olszewski, pseudonim "Pilica". Pracował jako rządca majątków Potockiego. Od 1943 r. zamieszkał w Silniczce, który z tytułu zajmowanego stanowiska miał możność poruszania się po dość dużym terenie obejmującym majątki Potockiego, a także innych miejscowości. Wszędzie jeździł, gdzie była potrzeba. W dodatku "Pilica" utrzymywał stały kontakt z grupami leśnymi "Andrzeja" i "Marcina". Kontra: Schwarzmeier Wczesną wiosną 1942 r. przysłał po mnie Piotr Szyguła z którym znaliśmy się i współpracowali od 1940 roku. Jednakże ściślejsza współpraca między nami nastąpiła dopiero w początkach kwietnia 1942 r., kiedy to Szyguła przysłał zaufanego człowieka z prośbą, aby zaraz do niego przyjść. Kiedy zaszedłem to zaraz na wstępie Szyguła powiedział mi: "wczoraj wieczorem był u mnie Schwarzmeier i skarżył się, że dotychczas w Maluszynie nie ma nikogo ze swoich ludzi /konfidentów/, ale on do tego celu upatrzył sobie dwóch ludzi w Maluszynie, którzy muszą dla niego pracować. Tymi ludźmi maja być: Julian Berg – miejscowy organista i Józef Dudek – objazdowy lasów Potockiego. Julian Berg dlatego, że ma niemieckie nazwisko i współpraca z Niemcami powinna być jego obowiązkiem. Co Schwarzmeier mówił o Józefie Dudku – nie pamiętam. Wypowiedzi tego zbira przyjęliśmy dwojako: po pierwsze – ucieszyło nas to, że do tego czasu Maluszyn wolny jest od niemieckich konfidentów, ale jednocześnie napawał niepokój, co będzie z Bergiem i Dudkiem, no i czy na tym się skończy. Naszym celem i obowiązkiem było czuwanie nad ludźmi i krzyżowanie planów Schwarzmeiera. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że tych dwóch ludzi zostało poważnie zagrożonych, a mż nawet już przekreślonych. Nad nimi zawisła śmierć, bo jeżeli się odpowiednio nie wywiną i nie pójdą na współprace z Niemcami, to ich zlikwidują sami Niemcy. Gdy zaś pójdą na współprace z Niemcami – to trudno, ale nasza organizacja, tj. my sami będziemy musieli ich zlikwidować. I tu znów śmierć! Ale przecież ci ludzie, to Polacy i za wszelką cenę trzeba ich ratować, by do tragedii nie dopuścić i nie mieć później wyrzutów sumienia, że ich nie ratowaliśmy, że może można ich było uratować? Po dosyć długiej naradzie tego trudnego zadania, tj. ratowania tych ludzi podjąłem się ja i Piotrowi Szygule przedstawiłem następujący plan działania. Powiedziałem, że Julian Berg jest dobrym moim znajomym i w tej sprawie porozmawiam z nim osobiście, i mam nadzieję, że uda się znaleźć jakieś wyjście. Co do Józefa Dudka, postaram się usunąć go Schwarzmeierowi przez hr Potockiego. Propozycją moją p. Szyguła bardzo się ucieszył, gdyż innego wyjścia na razie nie było. Do Juliana Berga poszedłem jeszcze tego samego dnia. Miałem do niego zaufanie, chociaż nie był zaprzysiężony, ale ze względu na długą znajomość, dawałem mu naszą prasę konspiracyjną, a Berg bez zastrzeżeń dzielił się z nami zdobytymi wiadomościami. Jednak dlatego, że Berg nie był zaprzysiężony, nie można go było podciągnąć pod rozkaz usunięcia się z terenu. Pozostało mi tylko jedno – powiedzieć mu wprost jak sprawa wygląda – tak też zrobiłem. Początkowo Berg uniósł się i trudno było go uspokoić, więc powiedziałem mu, że jeżeli nie chce zostać niemieckim konfidentem, to niech przestanie się denerwować i na chłodno, z rozwagą trzeba szukać wyjścia z tej przykrej sytuacji, i to prędko, żeby nie było za późno! Wreszcie Berg się uspokoił, i po dłuższej chwili sam wpadł na genialny pomysł: postanowił bronić się swym niemieckim nazwiskiem. Kiedy za kilka dni przyjechał do niego Schwarzmeier i zażądał od Berga współpracy na rzecz Niemiec, oczywiście ze swoistym wynagrodzeniem, Berg był już na to przygotowany i dość lekko potrafił się Schwarzmeierowi wymówić. Sam skarżył się przed tym zbirem, że jego niemieckiego nazwiska bardzo się ludzie boją i d niego stronią. Gdy przychodzą załatwić sprawę chrztu, ślubu czy pogrzebu, to szybko załatwiają sprawę i zaraz uciekają. Ja tu żyję, jak na jakiej odludnej wyspie. A że Berg był lepszym psychologiem od Schwarzmeiera, to dla tego dość lekko udało mu się od współpracy wymówić i to tak, że Schwarzmeier w to uwierzył i dał mu spokój. Julian Berg był bardzo zadowolony, że się zbirowi wywinął, a mnie później serdecznie dziękował. Berg nadal współpracował z nami i wojnę przeżył. Józefa Dudka uważaliśmy za chłopca dość swobodnego i nie bardzo zrównoważonego, w żadnym przypadku za zdrajcę. Ale dla dobra organizacji ostrożność z konieczności trzeba było zachować, dlatego Dudka postanowiłem ratować inaczej. Poszedłem do pracodawcy Józefa Dudka, hr Potockiego, i powiedziałem mu, ze nasz wywiad ma pewne dane o przygotowanych przez Niemców wykazów nowych aresztowań, a miedzy innymi na liście jest też i Józef Dudek, który w najbliższych dniach zostanie przez Niemców aresztowany.[…] Gdy zauważyłem, że Potocki poważnie się zastanawia, powiedziałem: "Tu nie można się zastanawiać, bo na to nie ma czasu. Ma pan przecież swoje majątki w Kieleckiem, radzę niezwłocznie przenieść Dudka do tych majątków, i tym go pan uratuje, a sam będzie miał spokojne sumienie". W tym wypadku hr Potocki posłuchał mojej rady, przeniósł Dudka do majątku Moskorzew, znajdującego się w Kieleckiem. Obaj z Szygułą bardzo się ucieszyliśmy, że udało się nam tak bezboleśnie pokrzyżować plany Schwarzmeierowi, a Maluszyn nadal pozostał bez konfidentów niemieckich. Niestety, Józef Dudek po sześciu miesiącach powrócił do Maluszyna, co mnie mocno zastanowiło i postanowiłem sam rozmówić się z nim. Powiedziałem Dudkowi, że bardzo źle zrobił wracając do Maluszyna. Powinien wiedzieć, że Schwarzmeier jeszcze nigdy nikomu nie przepuścił i nie przepuści. Radziłem mu, ażby czym prędzej uciekał z powrotem do Moskorzewa i w Maluszynie więcej się nie pokazywał! Niestety, Dudek nie posłuchał mojej rady. Po kilku dniach został przez Schwarzmeiera aresztowany i wywieziony do Oświęcimia, skąd już nie wrócił.[…] |
|
Zmieniony ( 15.07.2015. ) |
« poprzedni artykuł | następny artykuł » |
---|